O tym, że jelenie są głupie wiemy wszyscy, ale nie o tym jest post.
Ten post jest o niemocy blogowej, która dopadła mnie podczas ostatniego weekendu. Umówiliśmy się z Iwoną, że opublikujemy nasze posty w niedzielny wieczór. Miałem zacząć pisanie w sobotę, ale pomyślałem sobie, że co mi tyle czasu na jakiś głupi tekścik. Wstanę w niedzielny przedporanek, trzasnę stronę lub półtorej i z tzw. bani. Zamiast pisania zająłem się zatem hurtowym oglądaniem programów kulinarnych z czego - notabene - kompletnie nic nie wniknęło, gdyż prowadzący używali tak egzotycznych półproduktów, że o większości nawet nie słyszałem (poza wodą i solą, rzecz jasna, a i to nie we wszystkich przypadkach).
W niedzielny poranek powylegiwałem się jak zwykle do piątej, po czym przygotowawszy kubełek naparu z kawowego granulatu zasiadłem do komputera, by szybko smyrnąć blogowy tekścik i spokojnie zająć się leniwą kontemplacją, wolnego od pracy i handlu, dnia. Zanim jednak moje palce opadły wirtuozersko na klawiaturę, postanowiłem zajrzeć do kilku portali informacyjnych, gdyż będąc człowiekiem światłym (o czym zaświadczą nawet moi, najwięksi wrogowie) lubię wiedzieć, co dzieje się w - mniej lub bardziej szeroko pojętym - świecie. Jako, że działo się wyjątkowo dużo, o poście przypomniałem sobie dopiero przed ósmą, czyli w porze, w której zwykłem oddawać się śniadaniu.
Można o mnie powiedzieć dużo złego. Można mi zarzucać lenistwo, abnegację, przesadny pacyfizm, brak woli ochrony klimatu, ale jednego, czyli nieprzestrzegania reżimu pokarmowego nie zarzucą mi nawet moi najwięksi antagoniści. Czas śniadania, to czas święty i tyle. Choćby nawet runęły żelazne wojska, a w moje drzwi załomotały kolby, o 8 rano śniadam i koniec! Oczywiście w dni powszednie zadowalam się byle czym, czyli najwyżej czterema, pięcioma rodzajami mięs, deską serów, pieczywem na zakwasie, kilkoma zaledwie odmianami pomidorów, czymś na ciepło (parówki cielęce, takiż bekon, jajecznica, golonka w koniaku itp.) oraz sokami z owoców niekoniecznie sezonowych. Niedziela, to wszakże niedziela, więc zazwyczaj multiplikuję solidnie ww. Ponieważ jednak miałem do napisania wspomniany post, tym razem pochłonąłem wszystko w oka mgnieniu i już po upływie półtorej godziny mogłem zasiąść z powrotem przed ekranem komputera. Niestety nie dane mi było dać upustu rozsadzającej me skronie wenie, gdyż z sypialni wygramoliła się gŁoś, która gdy nie musi wstawać o świcie, śpi ile wlezie, czyli do syta.
Jak zwykle zaczęliśmy rozmawiać o tym i o owym (szczególnie o owym) i nawet nie zauważyłem, że ranek przeminął i nadeszła pora przygotowywania obiadu. Muszę wyznać, że tak już jestem skonstruowany, że mogę odmówić sobie zakupu nowego garnituru, wyjazdu w nieznane czy nawet dobrej opery, ale nigdy-przenigdy nie zrezygnuję z obiadu, co bez wahania potwierdzą nawet moi najwięksi adwersarze. Niestety od przeszło roku, nasze południowe posiłki stały się czasochłonne w przygotowywaniu z uwagi na postępujący wegetarianizm Iwony i moje nieustające umiłowanie jedzenia zwierząt, czyli jednym słowem zmuszeni jesteśmy do przygotowywania dwóch zestawów obiadowych. Naturalnie od poniedziałku do piątku odżywiamy się zazwyczaj skromnie, ale w weekend nasz stół winien uginać się od kilkunastu, perfekcyjnie zbilansowanych pod względem makro- i mikroelementów (Iwona) i tłustych (ja) dań.
Przygotowanie oraz spożycie posiłku zajęło nam tym razem ułamek normalnego czasu (miałem przecież napisać post) i już po kilku godzinach byłem gotów na rendez-vous z Muzą. Przebrałem się zatem w mój ulubiony, satynowy robdeszan i napełniwszy szklanicę winem z korzenia róży, zasiadłem w starym, pamiętającym co najmniej 2015 rok, fotelu. Niestety, w chwili gdy wcisnąłem klawisz "shift", by stworzyć pierwszą, wielką literę tekstu, głos z telewizora oznajmił, że właśnie zaczyna się mecz Chorwacja-Francja. Nie jestem futbolowym maniakiem, co zeznają pod przysięgną nawet moi najwięksi opozycjoniści, ale finał Mundialu zdarza się tylko raz na cztery lata, a że w Polsce ta dyscyplina sportu dopiero raczkuje nie mogłem odmówić sobie obejrzenia przynajmniej pierwszego kwadransa pierwszej połowy.
Pierwszy kwadrans nieco się przeciągnął, ale na szczęście obyło się bez dogrywki i karnych, więc około 19 mogłem rzucić się wir pisania ... tzn. mógłbym się rzucić, gdyby nie fakt, że 19, to u nas czas kolacji. Są na tym świecie świętości, które bezczeszczę bez ran na duszy i sumieniu, ale - pod czym podpisaliby się bez wahania nawet moi najwięksi oponenci - za żadne precjoza nie zdecydowałbym się na odstąpienie od obchodów uroczystości kolacyjnych. To wszakże posiłek, który jest kwintesencją całego, pracowitego dnia i bez którego nasze życie stałoby się niczym innym, jak tylko wegetacją nędznego robaka.
Kolacja w naszym domu jest posiłkiem lekkim, ot taką niewinną przekąską pozwalającą zapaść w miękkie, jak wnętrze małża, ramiona kojącego snu. W przypadku Iwony jest to najczęściej zapiekanka z dwóch-trzech kilogramów ziemniaków zalanych tuzinem skłóconych jaj i posypanych funtem twardego sera. Ja zadawalam się zwykle całymi, duszonymi wołowymi żebrami otoczonymi groblą z tłuczonej rzepy oraz kilkoma szklanicami słodkiego kakao z ..., do rzeczy jednak! Ze uwagi na ciągły brak tekstu starałem się jeść jak najszybciej, ale niestety, pomimo wysiłków, nie udało mi się skończyć przed 21.
W pewnych kręgach jestem znany pod artystycznym pseudonimem "ranny ptaszek", co oznacza, że moja największa aktywność intelektualna przypada na godziny pomiędzy brzaskiem, a świtem. Niestety przekłada się to automatycznie na moją całkowitą niemoc twórczą w godzinach wieczornych i nocnych o co śmiało możecie zapytać nawet moich największych przeciwników. Choćbym nie wiedzieć jak bardzo się starał, po 21 nie napiszę nawet brzydkiego wyrazu w publicznej toalecie o smakowitym tekście nie wspominając.
I dlatego właśnie tym razem post bez tekstu. Są tylko fotki, a i to niewiele, gdyż z uwagi na, wymykające się spod kontroli, desery nie zdążyłem przygotować ich więcej. Obiecuję jednak, że postaram się to zmienić, gdyż pojutrze (czyli 20 sierpnia) zaczynam urlop.